Od kilku tygodni możemy w Poznaniu cieszyć się pomnikiem wybitnego aktora-poznaniaka, Romana Wilhelmiego. Chyba nikomu tej postaci przedstawiać nie trzeba, ale warto przypomnieć jego biografię. Zadania tego podjął się współpracownik "Poznańskich Historii", miłośnik talentu Wilhelmiego i początkujący, acz utalentowany artysta-fotografik, Pan Lucjan Moros. Pan Lucjan opublikował już na tym blogu dwuczęściowy tekst o historii Warty Poznań oraz przygotował fotorelację z uroczystości odsłonięcia pomnika Romana Wilhelmiego. Serdecznie zapraszam do lektury tego bardzo ciekawego tekstu.
"Jako dziecko chciał być marynarzem lub lotnikiem.
Został jednym z najwybitniejszych polskich aktorów,
najbardziej znanym z ról Nikodema Dyzmy i Stanisława Anioła.
najbardziej znanym z ról Nikodema Dyzmy i Stanisława Anioła.
Kadr z serialu "Alternatywy 4", źródło: L. Moros. |
Roman Wilhelmi urodził się na poznańskiej Wildzie 6
czerwca 1936 roku. Był najstarszym z trojga dzieci Stefanii i Zdzisława
Wilhelmich – miał jeszcze braci Eugeniusza i Adama. Już od najmłodszych lat wykazywał
niespożytą energię – do mieszkania Wilhelmich (którzy z Wildy przenieśli się na
ul. Głogowską, by następnie osiąść ostatecznie w mieszkaniu na narożniku ulicy
Roosevelta i Dąbrowskiego) często przychodziły koleżanki Romana skarżące się,
że ten pociąga je za warkocze. Rozbił też rower należący do najmłodszego brata
Adama podczas szaleńczego wyścigu wokół amerykańskiego konsulatu.
Początkowo uczęszczał do poznańskiej szkoły,
następnie rodzice wysłali go do szkoły z internatem w Aleksandrowie Kujawskim,
prowadzonej przez księży salezjanów. To właśnie tam nastąpił sceniczny „debiut”
Romana Wilhelmiego podczas przedstawienia wystawianego przez tamtejszy zespół
artystyczny. Była to bardzo epizodyczna „rola”, gdyż mały Roman został jako
Chrystus włożony do kosza i przeniesiony przez scenę. To wówczas zdecydował, że
zostanie aktorem, a nie jak wcześniej sobie wymarzył - marynarzem lub
lotnikiem. Wrócił do Poznania, by skończyć szkołę średnią (liceum i szkołę
teatralną), w tym czasie często odwiedzał operetkę i Teatr Wielki.
Pomnik R. Wilhelmiego w Poznaniu, fot. L. Moros. |
Mając 15 lat Roman Wilhelmi wystartował w konkursie
recytatorskim, organizowanym przez poznańskie radio. Wygrał, a nagrodą za
zwycięstwo był aparat fotograficzny „Leica”, który zresztą niedługo później
zgubił. W 1954 r. Roman Wilhelmi został przyjęty do Państwowej Wyższej Szkoły
Teatralnej w Warszawie. Komisja egzaminacyjna pozytywnie oceniła jego
umiejętności, jedynie Adam Hanuszkiewicz był przeciwny – uważał, że aktor
powinien być wysoki, a Wilhelmi miał „zaledwie” 176 cm. Sztuki aktorskiej
uczyli go tak znakomici profesorowie jak Aleksander Bardini, Ryszarda Hanin czy
Aleksander Zelwerowicz. Na jego roku studiowali m.in. Henryk Bista, Józef
Duryasz czy Wojciech Pokora. Podczas studiów przygotował kilkadziesiąt ról, ale
poznał też uroki nocnego życia stolicy, bawiąc się m.in. w „Kameralnej”, gdzie bywali
również Jerzy Andrzejewski, Jan Himilsbach czy Marek Hłasko. Na trzecim roku
Roman Wilhelmi zadebiutował na deskach teatru – grał pazia w „Skowronku” Jeana
Anouilha w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Polskim. W epizodyczną
rolę włożył dużo temperamentu i odwagi, co zostało pozytywnie przyjęte przez
publiczność. Kolejne role w, które wcielał się podczas studiów zostały bardzo dobrze
ocenione w recenzjach prasowych – wyróżniono m. in. rolę Stanleya Kowalskiego w
„Tramwaju zwanym pożądaniem” Tennessee Williamsa w reżyserii Aleksandra
Bardiniego.
Tablica poświęcona R. Wilhelmiemu w Poznaniu, fot. L. Moros. |
Po ukończeniu PWST w 1958 r. Roman Wilhelmi chciał
wyjechać do Gdańska, ale ostatecznie został aktorem warszawskiego Teatru
Ateneum, gdzie stanowisko dyrektora objął Aleksander Bardini. Z braku finansów
na własne lokum, zamieszkał w teatrze – najpierw w pracowni krawieckiej, a
potem w sznurowni. W 1960 r. do Wilhelmiego dołączyła jego żona Danuta, którą
poślubił w 1958 r. w Sopocie. Pierwsze lata nie były udane – Wilhelmi grał
głównie trzecioplanowe role „blisko halabardy”, nosił się nawet z myślą o
porzuceniu teatru. Udana rola w sztuce „Murzyni” Jeana Geneta w reżyserii
Zygmunta Huebnera (1961 r.) odwiodła go od tego zamiaru. Potem przyszła rola
porucznika Olgierda Jarosza (1966 r.) w serialu „Czterej pancerni i pies” (reż.
Konrad Nałęcki), która przyniosła mu ogromną popularność. W 1967 roku Wilhelmi wziął
rozwód z Danutą, niedługo potem ożenił się z węgierską tłumaczką Marikę Kollar,
która urodziła mu syna Rafała. W 1970 r. nastąpił przełom w jego teatralnej
karierze – zagrał tytułową rolę w sztuce Peer Gynt Henryka Ibsena,
wyreżyserowanej przez Macieja Prusa. Mimo chłodnego przyjęcia przez polskich
recenzentów, spektakl otrzymał zaproszenie na Międzynarodowy Festiwal Teatralny
w Bergen, gdzie osiągnął duży sukces. Dodatkowo w latach 70. Wilhelmi
występował m.in. w sensacyjnych przedstawieniach Teatru Telewizji, tzw.
Kobrach.
Odsłonięcie pomnika R. Wilhelmiego w Poznaniu, fot. L. Moros. |
Rok 1975 r. przyniósł Wilhelmiemu dwie znakomite
kreacje: kelnera Fornalskiego w „Zaklętych rewirach” Janusza Majewskiego, jak
również Antoniego Pochronia w „Dziejach grzechu” reżyserowanych przez Waleriana
Borowczyka. W 1978 r. Zygmunt Huebner, u którego Wilhelmi zagrał wcześniej w
sztuce „Murzyni”, zaproponował mu gościnny występ w Teatrze Ateneum w roli
Randle’a McMurphy’ego w sztuce Dale’a Wassermana „Lot nad kukułczym gniazdem”. Wilhelmi
miał zastąpić Wojciecha Pszoniaka, który wyjeżdżał grać do Francji. Zgodził się
i przez kilka tygodni solidnie przygotowywał się do roli, co dało znakomite
efekty na scenie.
Kiedy z propozycją zagrania Nikodema Dyzmy zgłosił
się do Wilhelmiego reżyser Jan Rybkowski, ten początkowo odmówił – stwierdził,
że rola porucznika Olgierda Jarosza w serialu „Czterej pancerni i pies”
zatrzymała jego karierę na kilka lat: nikt nie chciał obsadzać aktora,
kojarzącego się tylko z żołnierzem załogi „Rudego 102”. Do przyjęcia roli
skłonił go sprytny wybieg przyjaciela, który zasugerował, że w takim razie
Dyzmę może zagrać tylko Jerzy Stuhr. Podrażniona ambicja Wilhelmiego sprawiła,
że ostatecznie zdecydował się zagrać tytułowego bohatera książki Tadeusza
Dołęgi-Mostowicza. Kapitalna kreacja Romana Wilhelmiego w tym serialu (1980
rok) zapewniła mu trwałe miejsce w historii polskiego filmu. Poza rolą Dyzmy w
1980 r. Wilhelmi zagrał jeszcze w filmie Tomasza Zygadły pod tytułem „Ćma”. Wcielił
się on w postać dziennikarza prowadzącego nocną audycję radiową, podczas której
pomagał słuchaczom zmagać się z ich życiowymi problemami. Ciekawostką jest
fakt, iż główną rolę miał zagrać Jerzy Trela, jednak Wilhelmi zdołał przekonać
reżysera, by powierzył ją właśnie jemu. Jerzy Trela nie obraził się, dostał
inną rolę w „Ćmie”, a na planie zaprzyjaźnił się z Romanem Wilhelmim. Za ten
film Wilhelmi został po raz drugi nagrodzony na Festiwalu Filmów Fabularnych w
Gdańsku (pierwszy raz został nagrodzony za „Zaklęte rewiry”) oraz na
Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie.
Odsłonięcie pomnika R. Wilhelmiego w Poznaniu, fot. L. Moros. |
W 1983 r. Roman Wilhelmi w serialu „Alternatywy 4” (reż. Stanisław Bareja) zagrał
Stanisława Anioła – prostackiego ciecia (przepraszam – gospodarza domu), chcącego
dzięki intrygom i lizusostwu zrobić szybką karierę. Serial do dziś cieszy się
niesłabnącą popularnością, a powiedzonka Stanisława Anioła zyskały – podobnie
jak sam serial – miano kultowych. Jedną z ostatnich wielkich ról teatralnych (w
Teatrze Telewizji) Wilhelmiego była rola Jerzego Fryderyka Haendla w spektaklu
Paula Barza „Kolacja na cztery ręce” (1990 r., reż. Kazimierz Kutz). Ostatni
raz na deskach teatru Roman Wilhelmi wystąpił w 1991 roku w poznańskiej Scenie
na Piętrze w monodramie „Mały światek Sammy Lee” w reżyserii Zdzisława
Wardejna. W tym czasie już chorował, lekarze zdiagnozowali nowotwór wątroby.
Roman Wilhelmi zmarł 3 listopada 1991 r., spoczywa na Cmentarzu Wilanowskim w
Warszawie.
Dokładnie w 21 rocznicę śmierci, w sobotę 3
listopada 2012 r. na skwerze przy ul. Masztalarskiej w Poznaniu (w pobliżu
Sceny na Piętrze, gdzie grał Wilhelmi) odsłonięto popiersie znakomitego aktora.
Prezes Związku Artystów Scen Polskich Olgierd Łukaszewicz podczas tej
uroczystości tak wspominał Romana Wilhelmiego: „Bywał nieczuły, bywał zły.
Okropny, odpychający, zimny. A tak naprawdę bardzo ciepły, bardzo dowcipny,
pełen wdzięku – taki naprawdę „do rany przyłóż”."
Lucjan Moros
Źródło:
M. Rychcik, Roman
Wilhelmi. I tak będę wielki!, Warszawa 2004.
www.wikipedia.pl
jestem jego wielka fanka. traktuje jego jak biologicznego tate a jego synka jak brata i jego braci jak wujkow. nigdy zdania nie zmienie
OdpowiedzUsuń